czwartek, 28 lutego 2013

Serum z witaminą C - recenzja

Popisałam trochę o cudownej witamince, czas na opowieści z autopsji.

Serum C stosuję już od dłuższego czasu, najczęściej rano, chociaż aplikacja o tej porze dnia bywa kłopotliwa. A to dlatego, że po jego aplikacji trzeb odczekać co najmniej 15 minut i dopiero wtedy można nakładać kolejne kosmetyki. W porannej gonitwie liczy się każda minuta, zatem średnio to wygodne. Szczególnie, że ja z tych, co lubią dłużej pospać, a potem wszystko robią w biegu :o. Zastanawiam się, czy miałoby sens nakładanie serum wieczorem, kiedy dysponujemy trochę większą ilością czasu.
Jak pisałam w poprzednim poście, gotową mieszaninę trzeba trzymać w lodówce, z dala od światła. Jeśli nie macie butelki z ciemnego szkła, wystarczy owinąć ją szczelnie folią aluminiową.



Kosmetyk ma postać płynu. W sumie przecież to woda z witaminą C. Wodnisty, kwaśny w smaku. Zaaplikowany na twarz szybko się wchłania/wysycha nie pozostawiając filmu. Odczuwalne jest lekkie nawilżenie, wygładzenie i napięcie skóry. Tyci tyci :)
Nieco inaczej ma się sytuacja, kiedy do serum sypnę glukonolaktonu, w stężeniu większym niż chelatująca szczypta. Wtedy serum staje się lepkie, wysycha dłużej.

Wiele razu czytałam, że skóra po serum staje się niemal natychmiast rozjaśniona, promieniuje dyskretnym, wewnętrznym blaskiem. Tego samego więc oczekiwałam po jego zastosowaniu. Ale cóż... w moim przypadku spotkało mnie srogie rozczarowanie. Bo serum w kwestii rozjaśniania nie zrobiło nic :(. Specjalnie nawet poświęciłam kilka dni na eksperyment, w którym smarowałam tylko jedną stronę twarzy. Promiennego wyglądu brak.
Ale... długofalowo coś się ruszyło. Trudno mi stwierdzić ile w tym zasługi witaminy C [bo stosuję jeszcze i kwas kojowy, i arbutynę i wit. B3], ale po pewnym czasie zauważyłam, że cera nieco mi pojaśniała. Część starych, potrądzikowych, przebarwionych blizn stała się nieco mniej widoczna, te malutkie jakby poznikały, odsłaniając jaśniejszą skórę.
W kwestii jędrności też widzę lekką poprawę.
Do tego dochodzi jeszcze działanie antyoksydacyjne. Nie mam specjalnej aparatury, która zmierzyłaby jak zmalał poziom wolnych rodników czy ilość kolagenu w naskórku, ale wierzę na słowo tym, którzy badali wpływ witaminy C na skórę. Za jakieś 10 lat nieprzerwanego stosowania okaże się, jaka była skuteczność kuracji ;) ;) ;)

Wykonanie serum jest banalnie proste, a sama witamina bardzo tania - 5 zł za 20g! Przy założeniu, że tygodniowe zużycie wynosi 1g/10ml [w rzeczywistości mniej] porcja za piątaka starcza prawie na pół roku :o
Mi osobiście wystarcza zaledwie 5ml na tydzień i to przy dość obfitym aplikowaniu [rozpylaczem lub bezpośrednio zakraplając na skórę], zatem wydajność jest przeogromna i jedno opakowanie składnika starcza na bardzo, bardzo długo :)

środa, 27 lutego 2013

Serum z witaminą C - receptura

Po ciut długim, ale dość ważnym artykule wprowadzającym [wiedzieliście, że ten składnik odgrywa aż taką rolę?], czas na wykorzystanie w wiedzy w praktyce, w walce o zdrową, piękną i wiecznie młodą skórę :).

Dzisiaj kilka prostych receptur z wykorzystaniem witaminy C.

1. Najprostsze serum ever
- 10% witaminy C
- 90% wody destylowanej

2. Olejowe serum C
- 10% witaminy C rozpuszczalnej w tłuszczach
- 90% wybranego oleju
- można dodać kilka kropli witaminy E [max 2%]

3. Bardzo proste serum
- 10% witaminy C
- 5-10% kwasu hialuronowego
- 80-85% wody destylowanej

4. Truskawkowe serum C
- 10% witaminy C
- 5% ekstraktu z truskawki
- 85% wody destylowanej

5. Serum C intensywnie antyoksydacyjne
- 10% witaminy C
- 1% kwasu felurowego
- 2-3% wybranego ekstraktu o właściwościach przeciwutleniających
- 86-87% woda destylowana

6. Serum z podwójną dawką witaminy C
- 10% witaminy C
- 10% ekstraktu z dzikiej róży
- 80% wody destylowanej

7. Serum z witaminą C bardziej skomplikowane
- 10% witaminy C
- 5 % kwasu hialuronowego
- 5% NMF
- 3% niacynamidu
- 3% d-panthenolu
- 74% wody

8. Serum z witaminą C dwufazowe [cery suche]
- 10% witaminy C
- 5% kwasu hialuronowego
- 5% NMF
- 2% wybranego ekstraktu owocowego
- 67% woda

- 10% wybranego oleju
- 1% witaminy E

9. "Skomplikowane" serum z witaminą C - emulsja
- 10% witaminy C
- 5% kwasu hialuronowego
- 5% NMF
- 2% wybranego ekstraktu owocowego

- 15% wybranego oleju
- 5% skwalanu
- 1% witaminy E
- 2% emulgator FEOG

Mieszamy z wodą do całkowitego rozpuszczenia składników. Gotowe do nałożenia :)

Serum z dodatkiem oleju przygotowujemy mniej więcej tak samo. Na końcu dodajemy fazę olejową do wody. Dwufazowe należy wstrząsnąć przed użyciem.

UWAGI:
Woda koniecznie musi być destylowana, bez domieszek. Można i w zasadzie warto dodać odrobinę substancji chelatującej [czyli "wyłapującej" jony metali, na które witamina jest wrażliwa]. Ja dodaję szczyptę glukonolaktonu. Czasami nawet 5% i otrzymuję połączenie toniku z kwasem i serum C.

Jeśli chcecie się pobawić, serum można odpowiednio wzbogacić, np. o większą ilość substancji nawilżających, witaminy, czynnik wybielający albo ekstrakty.
Np. do serum nr 6 śmiało można dodać kwas hialuronowy, NMF czy glicerynę. I tak dalej. Ja podałam takie najprostsze receptury, które możecie potraktować jako bazę do dalszych eksperymentów. Trzeba pamiętać jedynie, aby wtedy odpowiednio zmniejszyć ilość dodawanej wody, aby zachować proporcje. Ale jeśli dodacie tyle samo też nic się nie stanie, po prostu stężenia będą trochę niższe.Ważne jest tylko, aby wybrany składnik nie był wrażliwy na niskie pH lub wręcz "lubił" takowe.

Witamina C w postaci kwasu askorbinowego jest nietrwała i ulega oksydacji. Dlatego serum trzeba trzymać w lodówce, w ciemnym, szklanym opakowaniu i najlepiej nie dłużej niż 10 dni. Nie stosować konserwantu. Ph roztworu powinno być niskie - 3 max 4.

Nieco inaczej jest z Sodium Ascorbyl Phosphate. Jest bardziej stabilna i pozwala na tworzenie roztworów o ph w granicach 6-7.

Uffff, ciut przydługi post mi wyszedł, ale mam nadzieję, że dotrwaliście do końca :]
Teraz czas zabrać się za bełtanie :)

wtorek, 26 lutego 2013

Witamina C

Znowu trochę teorii w ramach wprowadzenia do kolejnych postów.
Dzisiaj o ważnym i wszechstronnym składniku,jakim jest witamina C.
Nie będę się rozwodzić nad jej rolą w organizmie, skupię się raczej na zastosowaniu w kosmetykach, jej funkcjach i działaniu na skórę.

Witamina C funkcjonuje również pod nazwą kwas askorbinowy [INCI: Ascorbic Acid]. Można też odnaleźć ją w formułach w postaci pochodnych, ICNI: Ascorbyl Palmitate, Magnesium Ascorbyl Phosphate, Sodium Ascorbyl Phosphate.

Sam kwas askorbinowy ma niską zdolność przenikania przez skórę i aby był skuteczny, wymagane jest zastosowanie dość wysokiego stężenia. Jest  też niestety bardzo nietrwały, ulega rozpadowi pod wpływem temperatury i światła, co determinuje odpowiednie warunki przechowywania.
Stąd też stosowanie pochodnych [czasem zamykanie w liposomach], które są stabilniejsze, posiadają zdolność głębszego przenikania skóry, mają zwiększoną aktywność biologiczną.

Dlaczego warto pielęgnować skórę za pomocą witaminy C?
- stymuluje syntezę kolagenu
- uczestniczy w syntezie kolagenu
- wpływa na ujędrnienie i poprawia elastyczność
- wzmacnia naczynia krwionośne
- spłyca zmarszczki
- rozjaśnia skórę, działa na przebarwienia
- poprawia ukrwienie
- eliminuje wolne rodniki - działa antyoksydacyjnie i chroni skórę przed ich atakiem
- ma działanie antybakteryjne, dobra do cery trądzikowej
- wykazuje lekkie działanie fotoprotekcyjne

Należy pamiętać, że nawet przy diecie bogatej w witaminę C nie zawsze będzie ona występować w skórze w odpowiednim stężeniu. Dlatego ważne jest dostarczanie jej od zewnątrz. Tym bardziej, że jest to składnik, którego poziom w skórze bardzo szybko się zmienia [utrata wskutek działania promieni UV i wolnych rodników] i należy go stale uzupełniać.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Eveline SOS, odżywka dla kruchych, łamliwych paznokci

Jakiś czas temu żaliłam się na blogu, że zima to czas wyjątkowo niedobry dla moich paznokci. Suche, kruche, rozdwajające się, z tendencją do łamania... Brrr.

Próby stosowania innych preparatów kończyły się różnym skutkiem, najczęściej niezbyt satysfakcjonującym, a jedyny preparat, który przypadł mi do gustu zniknął z rynku :/

Postanowiłam - raz kozie śmierć! I mimo dużych obaw, postanowiłam sięgnąć po ostateczność czyli preparat z formaldhydem. A to znaczy, że moje paznokcie były w naprawdę strasznym stanie...

Czy ten akt desperacji przyniósł założone rezultaty?


Opis producenta:

Wielozadaniowa, ekstremalnie wzmacniająca odżywka to szybka pomoc dla kruchych i łamliwych paznokci. Kompleksowa, silnie działająca kuracja jest idealnym rozwiązaniem dla słabych, zniszczonych i rozdwajających się paznokci. Odbudowująca formuła z witaminami wapniem i kolagenem precyzyjnie łączy z płytką paznokciową, odbudowuje regeneruje i maksymalnie ją utwardza. W ciągu 10 dni kuracji SOS paznokcie z dnia na dzień stają się nieprawdopodobnie mocne, elastyczne i piękne.

Sposób użycia:
Codziennie nakładaj jedną warstwę preparatu na paznokcie. Po trzech dniach zmyj nałożone warstwy i rozpocznij czynność ponownie. stosuj regularnie, gdyż każda nakładana warstwa dogłębnie penetruje paznokieć, zapewniając ekstremalne wzmocnienie i utwardzenie płytki.

Uwaga:
Przed użyciem należy zabezpieczyć skórki oliwką bądź kremem. Unikać kontaktu z oczami. Środek łatwopalny. Nie stosować doustnie. Chronić przed dziećmi. Zawiera 2% formaldehydu.

Odżywkę zastosowałam zgodnie z instrukcją. Całość kuracji trwała 10 dni. Pomna tego, że spotkałam się z wieloma opiniami o tym, że preparat może wywołać onycholizę nie zaryzykowałam dłuższego czasu używania. Ale skoro sam producent zaleca jedynie 10 dni, więc nie ma co wychodzić przed szereg i rozliczyć go z efektu, jaki obiecuje. Podczas kuracji bacznie obserwowałam czy pojawiają się jakiekolwiek niepokojące objawy [ból, zaczerwienienie płytki, wybroczyny], ale całe szczęście nic złego się nie działo.


Kosmetyk dostajemy w estetycznej buteleczce, dość sporej, wysokiej, z długim pędzelkiem, którym wygodnie się operuje :). Nałożenie warstwy nie nastręcza problemu. Preparat ma jasnoróżowy, transparentny kolor, jest rzadki, ale nie za rzadki, dobrze przystaje do płytki i odpowiednio się po niej rozlewa. Jedna warstwa zostawia lekko chropowatą powierzchnię po wyschnięciu. Dwie i trzy są już przyjemnie gładkie i dają piękny połysk.
Wydajność średnia - już po jednym dziesięciodniowym cyklu widać wyraźny ubytek w butelce. W sumie to aż 9 warstw, ale wydaje mi się, że inne emalie wolniej się zużywają.

Kurację rozpoczęłam na początku listopada, a do dnia dzisiejszego dwa czy trzy razy powtórzyłam trzydniowy [tym razem] cykl dla podtrzymania efektu.

A jaki był/jest ten efekt?

Hm... mam bardzo ambiwalentne odczucia względem tej odżywki. Z jednej strony paznokcie stały się jakby twardsze i faktycznie wzmocnione [choć bardzo słabe nigdy nie były]. Na tyle twarde, że utraciły elastyczność i bardzo łatwo je złamać np. uderzając mocniej o jakąś powierzchnię.

Poza tym bardzo liczyłam na to, że wyeliminuje problem łamiących się rożków paznokcia [wskazujący], łuszczącego się boku [palec środkowy] i rozdwajających się krawędzi kciuków.
A tymczasem...


Jak widzicie - płytka paznokcia palca wskazującego jest opiłowana na okrągło. Zgadnijcie dlaczego...
Kolejny paznokieć jest asymetryczny. Zgadnijcie dlaczego?
Paznokieć u palca serdecznego wygląda na zdrowy. Cóż z tego, skoro dwa dni później "odprysnął" niczym odcięty cążkami, niemal idealnie równolegle do brzegu.
Natomiast jeśli przyjrzycie się dokładnie kciukowi i małemu palcowi zauważycie, że pęknięcia sięgają niemal do połowy szerokości paznokcia :(
W dwa dni po zrobieniu tego zdjęcia obcięłam je wszystkie, aby zapobiec dalszym stratom. Niestety, na kilku paznokciach pojawiły się łuski-zadry, a po kilku dniach musiałam nakleić patch-plaster.

W moim przypadku odżywka niestety nie zadziałała tak, jak tego oczekiwałam, chociaż producent obiecuje takie rezultaty. Minimalnie zredukowała rozdwajanie, ale to wszystko.

Dodatkowo, kiedy paznokcie już mi odrosły, na mojej płytce uwidoczniła się charakterystyczna, poprzeczna linia. To granica oddziaływania odżywki. Malowana preparatem część paznokcia jest jakby nieco grubsza. Widać to, gdy dokładnie przyjrzę się jego powierzchni.
Płytka traktowana odżywką jest bardzo wysuszona. Kiedy odcięty koniec paznokcia ścisnęłam między palcami, pękł z trzaskiem na pół. Dobrze nawilżony byłby elastyczny niczym sprężyna, a miejsce zgięcia jedynie odbarwiłoby się na biało [podobnie jak cienki kawałek plastiku].


 Skład:


Niech Was nie zwiedzie informacja, na jaką można się natknąć w niektórych miejscach, że jest to preparat bez formaldehydu. Niestety zawiera go w składzie. A same składy odżywek w serii są do siebie bliźniaczo podobne.

Ciekawostka - nie testowałam trwałości lakieru na odżywce, bo metoda aplikacji wyklucza jego stosowanie, ale po kąpieli w wannie zauważyłam pewną właściwość. Otóż preparat po dłuższym moczeniu w wodzie oddziela się od paznokcia całymi płatami. Może się więc sprawdzić w roli bazy peel off :P, jeśli nie macie takowej pod ręką.

Cena: 12 zł/12 ml

Znacie jakieś skuteczne metody na odżywienie paznokci? Jaka odżywka sprawdziła się w Waszym przypadku?

sobota, 23 lutego 2013

Oczko - odsłona 10

Na zakończenie fioletowego cyklu - makijaż z użyciem bohatera poprzedniej notki. Tym razem kreska dopracowana nieco bardziej ;), co oczywiście zajęło trochę czasu -__-




 Wykorzystałam cztery cienie:
- fiolety Kobo: Blueberry Violet [210] i Violet [112]
- biały mat My Secret
- sypki cień w kulce Beauty UK w odcieniu iskrzącego, jasnego fioletu
- i oczywiście rzeczony eyeliner
- a nazwy użytego tuszu nie pamiętam

Znacie jakieś godne polecenia eyelinery o wyrazistych kolorach, które nie są aż tak kłopotliwe? 

piątek, 22 lutego 2013

BeautyUK, Pearl Eyeliner

Wpisy dotyczące kosmetyków kolorowych w tym miesiącu sponsoruje fiolet :D

Wczoraj lakier, dzisiaj eyeliner w tym samym kolorze. Zapraszam na krótką recenzję kosmetyku spod znaku BeautyUK.


 Zacznę od tego, że zapałałam wielką ochotą na jego posiadanie zaraz po tym, jak przypadkowo natknęłam się na aukcję ebay. Od razu wiedziałam, że chcę go mieć i to właśnie fiolet o nazwie Purple Haze przykuł moją największą uwagę.

Opakowanie ma ciekawy kształt, chociaż może  jest trochę przekombinowane; nie przeszkadza to przy malowaniu, rączka dobrze leży w dłoni.
Eyeliner ma płynną konsystencję, a po aplikacji szybko wysycha na skórze. Posiada piękny, głęboki, wibrujący odcień fioletu. Producent w nazwie zasugerował perłowy, ale dla mnie jest on raczej metaliczny. Zawiera w sobie maleńkie drobiny, ale po aplikacji zlewają się one w jednolitą kreskę.


Eyeliner jest dość trwały o odporny na tarcie, ale... trzeba uważać, jeśli ma się problem z tłustymi powiekami.
Aplikator mi osobiście nie pasuje. Jest krótki, mało elastyczny, wręcz twardy i niewygodnie się nim operuje. Wolę pędzelki.




Druga z wad, to prześwity. Nie wiem, czy to kwestia aplikatora czy samego eyelinera, ale ciężko mi było namalować nim porządną kreskę, co zresztą widać na fotce. Kolor osadza się na zewnętrznych krawędziach linii, a środek pozostaje wybarwiony. Trzeba w to miejsce jeszcze raz nakładać kosmetyk i, co ważne - dopiero po wyschnięciu poprzednio nałożonej warstwy, bo inaczej znowu pojawi się prześwit. Aplikator należy w trakcie kilkukrotnie moczyć w kałamarzyku, bo nabiera za mało produktu. A potem kawałek po kawałeczku, etapami wypełniać docelowy kształt linii. Czasochłonne. Zrobienie kreski jednym pociągnięciem, jak w przypadku innych eyelinerów, z którymi się zetknęłam, jest niemożliwe. Ja nie umiem :(.



Gdy się już uporałam z jako takim nałożeniem, okazuje się, że czuję drobny dyskomfort. Po wyschnięciu kosmetyk jakby ściąga powiekę i czuję się, jakbym nad rzęsami miała coś w rodzaju naklejki.


 Jak już wspomniałam, kreska jest odporna na tarcie, ale wilgoć i sebum potrafią w niej sporo namieszać. Wtedy po prostu się... kruszy :o. Nie rozmazuje, nie spływa, tylko rwie się na małe kawałeczki. To samo przy zmywaniu - na waciku dostrzec można jakby strzępki cienkiej folii, a nie rozpuszczony kolor. Weird.

Podsumowując: kolor piękny, ale reszta nieco rozczarowuje. Trzeba poświęcić sporo czasu, aby namalować perfekcyjną kreskę [moja celowo nakładana nie do końca prawidłowo, aby pokazać efekty szybkiej aplikacji z "dobrodziejstwem" inwentarza].

Cena: ok 13 zł

czwartek, 21 lutego 2013

Kilka pytań, [w tym trochę prywaty ;)]...

Dzisiaj post niekosmetyczny [albo kosmetyczny, ale tylko trochę], bo chciałabym zasięgnąć opinii moich Czytelniczek :)

Sprawa pierwsza: jak to mówią "od przybytku głowa nie boli...", ale czasem trudno się zdecydować ;]

Jakiś czas temu rzuciłam swobodnie pytanie, dziś jednak chciałabym to usystematyzować, stąd po prawej stronie nowa ankieta. Chodzi o mój nowy program pielęgnacji twarzy na nadchodzący miesiąc.
W planach albo produkty Mizon [krem z kwasem hialuronowym, krem z jadem węża, glinka wulkaniczna i jabłkowy peeling] albo zestaw Etude House Moistfull Collagen [tonik, emulsja, krem, esencja i krem pod oczy]. WYBIERAJCIE :D!!!

Sprawa druga - już niekosmetyczna :) ale być może związana z blogiem.
Czy byłybyście zainteresowane otrzymywaniem e-booków lub gier komuterowych?

I jeszcze jedna - kto ma XBOX'a albo WII i chciałby pogibać się przy zumbie? ;)

Przypominam też o mojej małej rozdawajce :)
Jeśli chcesz przetestować kilka BB Cream'ów, koniecznie zajrzyj tutaj :)

środa, 20 lutego 2013

Wibo, Wonder Nails, Be a Chameleon - wersja fioletowa

Jakiś czas temu, przy okazji prezentowania mojej kolekcji lakierów pytałam, który z nic chciałybyście w pierwszej kolejności zobaczyć na paznokciach. Wśród propozycji znalazł się ów kameleon od Wibo i to właśnie na niego padło w pierwszej kolejności. Stąd dzisiaj post ze swatchem i recenzją tego produktu.

Opis producenta:

Wonder Nails to trzy mini kolekcje kolorystyczne inspirowane trendami, wokół których toczy się moda wielkiego formatu w sezonie wiosna/lato 2012. W dostępnej kolorystyce każdy znajdzie coś dla siebie.
Be a Chameleon to kolekcja metalicznych lakierów w 4 pastelowych odcieniach, posiadających drobne, iskrzące perełki, które odbijają światło, przez co prezentują się niezwykle efektowne na paznokciach. Lakiery z tej kolekcji mają jeszcze inną niespotykaną właściwość: zmieniają kolor pod wpływem Magic Top Coat. Pozwala na wyczarowanie wielu ciekawych stylizacji paznokcia, które zmieniają się niczym kameleon w intrygujący manicure.


 Zaczynamy :)
Opakowanie jest bardzo zgrabne i wpadło mi w oko. Buteleczka o kwadratowej podstawie, niezbyt duża i nie za mała, z białą nakrętką, która całkiem nieźle leży w dłoni podczas malowania. Pędzelek niezwykle elastyczny, nieduży, ale bardzo wygodny i świetnie się nim operuje. Maluje się nim bardzo prezyzyjnie, dociera, gdzie trzeba, nie zalewa skórek, a po płytce sunie jak marzenie :)
Sam lakier jest chyba jednym z najlepszych, z jakimi się zetknęłam. Idealna konsystencja, wspaniale przystaje do paznokcia i odpowiednio poziomuje się na płytce, nie robi smug i prześwitów, a do tego jest idealnym JEDNOWARSTWOWCEM!


Kryje naprawdę wspaniale :D. Na zdjęciu eksperymentalnie położyłam dwie warstwy na dwa pierwsze pazurki, dwa ostatnie po prawej to jednorazowe malowanie. Dwie warstwy dają trochę głębszy i nieznacznie ciemniejszy kolor, różnica nie jest jednak bardzo widoczna na żywo. Wysycha bardzo szybko, wystarczy kilka minut i już jest odpowiednio utwardzony. Niektórym osobom może przeszkadzać, że widać na nim pociągnięcia pędzelka, ale cóż, taki już urok lakierów metalicznych. Dla mnie nie stanowi to wady produktu.


Zaskoczenie - po pomalowaniu lakier wydaje się być bardziej podobny w kolorze do... srebra, niźli do skrzącego, jasnego fioletu. Przyjrzyjcie się różnicy między tym, co widać na paznokciach i w buteleczce. Zupełnie traci swoje pierwotne zabarwienie.

 Jego prawdziwa natura ujawnia się przy pomocy top coata.


Po nałożeniu lakieru nawierzchniowego, zwanego Magic Top Coat'em na paznokciach pojawia się piękny, fiołkowy odcień. Co za różnica w porównaniu z kolorem surowego metalu ;). Ogromnie podoba mi się ta metamorfoza :) a fiolet ma naprawdę śliczny odcień :)

Powiem, że uległam magii marketingu i w zasadzie bez zastanowienia sięgnęłam przy szafie po dedykowany top coat Wibo, bez sprawdzania opinii, że kolor można wydobyć także za sprawą zwykłego lakieru bezbarwnego. Aczkolwiek przyznać muszę, że ten Wibo najmocniej oddziałuje na transformację barwy kameleona. Poniżej próba z diamentowym utwardzaczem FM [wskazujący], magiczny Wibo [środkowy] i golasek [serdeczny] dla porównania skali. Eksperymentowałam też z topem LA Colors i efekt był mocniejszy od FM, ale wciąż nie tak esencjonalny jak Wibo. W dodatku Magic Top przedłuża trwałość lakieru :) [wybaczcie sfatygowane końcówki - test trwałości lakieru].


No właśnie - trwałość. Kolejne pozytywne zaskoczenie! O ile końcówki przetarły się dość szybko, bo już na drugi dzień, to odprysków nie zanotowałam przez kolejne cztery dni :) Dla mnie to naprawdę długo, bo po czterech dniach najczęściej mój manicure nadaje się tylko do zmycia. Na powyższej fotce stan z piątego dnia noszenia lakieru. Jak widać na powyższej fotce, paznokieć z topem Wibo doznał najmniejszego uszczerbku :] i śmiem zakładać, że gdybym pomalowała nim pazury od razu manicure trzymałby się pewnie i tydzień :P

Czyli... bardzo zadowolona jestem :)
Ciekawe, czy inne kolory mają podobne właściwości? Miałyście już do czynienia z tymi lakierami?

Cena: 8,99 zł / 7 ml

wtorek, 19 lutego 2013

Missha M Signature Real Complete BB Cream #21

Kontynuuję klimaty orientalne.
Dawno nie było recenzji BB Creamu :)
Na tapecie [dosłownie i w przenośni ;)] kolejny BB spod znaku Missha. Tym razem lekko "ekskluzywny" kosmetyk z linii Signature.


Opis producenta

Krem BB z luksusowej linii z zawartością lipidów. Działa rozjaśniająco na przebarwienia, spowalnia starzenie cery, leczy skazy, koi skórę (opatentowany NA - Complex).
Doskonale się dopasowuje, wyrównuje koloryt i maskuje niedoskonałości cery.
Drobniutkie cząsteczki uzyskane dzięki technologii mikro szlifowania miękko stapiają się ze skórą, zapewniają doskonały komfort noszenia aż do 12 godzin!
Lipidy, takie jak w płaszczu lipidowym naszej skóry oraz opatentowany kompleks aminokwasów wzmacniają działanie NMF (naturalnego czynnika nawilżającego) i zachowują odpowiednią równowagę nawilżenia i natłuszczenia skóry.
Organiczne składniki Ecocert, naturalny kompleks leczący i uspokajający cerę oraz opatentowana formuła `7 - free` minimalizują wszelkie podrażnienia skóry.
Kompleks peptydów, wyciąg z miłorzębu i 50 rodzajów różnorodnych ekstraktów roślinnych zapewniają doskonałe nawilżenie oraz dostarczają skórze bogactwo substancji odżywczych.
Do każdego typu skóry, nawet tej skłonnej do trądziku.



Produkt dostajemy w naprawdę ładnym opakowaniu. Całość utrzymana w stonowanej, złoto-brązowej kolorystyce, ozdobiona dyskretnym wzorem kwiatowym. Produkt opakowany jest w pudełko, wewnątrz którego znajduje się elegancka tubka. Co mnie zaskoczyło - tubka jest twarda :o. Jest wykonana z nieodkształcającego się plastiku, cały czas zachowuje pierwotną, "napompowaną" formę :). Pompka jest równie miła dla oka, biało- złota, bardzo funkcjonalna. Łatwa w obsłudze, można regulować głębokość nacisku i tym samym ilość wydobywanego produktu :). Nie zacina się.


Po ciężkawej Perfect Cover i nieco tępej Cho Bo Yang, spodziewałam się kolejnego kremu w tym typie. Tymczasem Signature jest niespodziewanie rzadka i przyjemnie lekka, tym samym ma o wiele lepszą smarowalność i dobrze się aplikuje na skórę.
Pierwsze wrażenia: ładny, jasny kolor; beż z odrobiną żółci? Bardzo dobrze się wtopił w naturalny koloryt cery i ładnie ukrył pory, a dodatkowo oczywiście fajnie ujednolicił koloryt skóry :). Ogólne krycie określiłabym jako przeciętne, ale zaskakująco dobre jak na taki rzadki krem :)
Zapach ma delikatny, podobny do tego z Perfect Cover, ale lżejszy i mniej wyczuwalny.

Missha M Signature jest niezwykle lekkim BB, nie "dusi" skóry, nie czuć go na twarzy :). Nie zapchał mi cery ani nie podrażnił. Pozostawia na skórze glow, umiarkowany powiedziałabym, zdecydowanie mniejszy niż Elemong :) Nie oceniam długofalowych właściwości pielęgnacyjnych kremu, gdyż korzystałam z niego jedynie kilkanaście razy, ale... generalnie podobało mi się jego działanie :). Nie zauważyłam wysuszenia, nie podkreślał też suchych skórek.

No dobra, dość gadaniny, czas na obrazki :)

No make up, jak widać - sporo do ukrycia


Swatch bezpośrednio na skórze, zapowiada się dobrze :) - jasno i żółtawo


A tu efekt po zblendowaniu


Rezultaty w szczegółach [drugie zdjęcie trochę nieostre mi wyszło, efekt niezamierzony] - ten sam fragment przed i po.


Podsumowując - bardzo polubiłam "Sygnaturkę" ;) i jest to krem, który z czystym sercem mogę polecić.
Występuje w trzech wersjach kolorystycznych [numerki 13, 21 i 23].

Cena: ok 90 zł / 45g

poniedziałek, 18 lutego 2013

Lioele Pore Clean & Tightening Pack

Nadal w klimatach azjatyckich. W ostatnim czasie udało mi się zużyć kilka saszetek tego cudaka :), postanowiłam zatem napisać taką recenzję z testów. W sumie to maseczka, zatem efekt powinien być widoczny nawet po jednorazowym użyciu :)

Opis producenta:

Lioele Pore Clean & Tightening Pack oczyszcza i zwęża pory rozszerzone przez nadmierne wydzielanie sebum. Oparta na białej glince, zawiera węgiel drzewny, wyciąg z oczaru wirginijskiego oraz ekstrakt z grejpfruta, które pomagają oczyścić cerę i usunąć martwe komórki naskórka. Stosować nie częściej niż 1-2 razy w tygodniu.


Tak oto wygląda sobie opakowanie. Fajna kolorystyka, łatwy dostęp i wygoda stosowania. Z tego co się orientuję Lioele załącza też szpatułkę, więc jest higienicznie.

W środku znajdziemy dość rzadką, ale odpowiednio zwartą maź w kolorze idealnej szarości, Barwa totalnie mnie zaskoczyła, niepodobna do żadnego z dotychczas stosowanych przeze mnie kosmetyków na bazie glinki.
Konsystencja pozwala na bezproblemowe i bardzo równomierne położenie maski na skórę. Idealny poślizg. Wystarczy cienka warstwa :) Maseczka dość długo po aplikacji pozostaje wilgotna, potem zaczyna powoli wysychać i lekko się kruszyć.


Po 15-20 minutach [lub dłuższym czasie, w zależności od upodobań] maskę należy zmyć, co nie sprawia trudności, bo bardzo łatwo ją usunąć.
Spod szarej warstwy ukazuje się przyjemnie odświeżona, rozjaśniona i dobrze oczyszczona cera. Pory faktycznie wyglądają na mniejsze. Skóra jednocześnie nie jest wysuszona, jak to czasem bywa przy klasycznych glinkach.

Źródło: ebay.com

Skład: Water, Kaolin, Butylene Glycol, Betain, Bentonite, Titanium Dioxide, Alcohol, Iron Oxides (CI 77499), Cellulose Gum, Methylparaben, Imidazolidinyl Urea, Portulaca Oleracea Extract, Hamamelis Virginiana (Witch Hazel) Bark Extract, Citrus Grandis (Grapefruit) Peel Extract, Biosaccharide Gum-1, Fragrance, Propylene Glycol, Sodium Hyaluronate, Glycerin, Dipotassium Glycyrrhizate

Cena: ok 50 zł / 140 g

niedziela, 17 lutego 2013

The Skin House Wrinkle Snail System Cream

Pora na kilka słów recenzji w dziedzinie pielęgnacji made in Korea Południowa :)

Dzisiaj pod ocenę biorę pierwszy z moich ślimakowych kremów - The Skin House, którego odlewkę skończyłam jakiś czas temu.

Opis producenta:

The Skin House Wrinkle Snail System Cream  to ostatni punkt codziennej pielęgnacji przeciwzmarszczkowej. Kosmetyk pomoże twojej skórze pozostać gładką, odżywioną i odpowiednio nawilżoną.
Zawiera śluz ze ślimaka. Składnik ten jest bardzo skuteczny w walce z piętnem, które czas odciska na naszej skórze.

Można go stosować w trojaki sposób:
- jako krem, przed snem, ostatni krok codziennej pielęgnacji
- po toniku, jako żel do masażu skóry wrażliwej
- jako maseczka nawilżająco-kojąca - nałożyć na 15-20 minut po aplikacji toniku i zmyć


O opakowaniu wypowiedzieć się nie mogę, wygląda jednak bardzo elegancko.

Przejdźmy zatem od razu do meritum czyli do właściwości kremu.


Jego konsystencja jest bardzo ciekawa. Ani to żel, ani krem, ani emulsja. Jest dość rzadki, ale nie jest ciekły jak woda czy chociażby mleczko. Do tego strasznie nitkowaty, po nabraniu na palec ciągnie się w nieskończoność niczym niewyschnięty klej. Kolor substancji kremowatej - biały. Zapach bliżej nieokreślony, prawie bez woni, chociaż ja wyczuwam tu odrobinę herbaty.


Samo działanie podzieliłam na dwie fazy.
W pierwszej, zaraz po nałożeniu mocno nawilża. Skóra wydaje się być taka jędrna i "mokra" w dotyku, jeśli wiecie o co mi chodzi :). Odczuwalna jest również poprawa gładkości skóry.
Po kilku godzinach [faza druga] nawilżenie słabnie, acz jest dalej wyczuwalne, gładkość trwa dalej.
W działaniu, oprócz nawilżenia, zaobserwowałam że w niewielkim stopniu działa na małe krostki, przyspiesza ich gojenie. Nie zapycha i nie podrażnia. Myślałam, że wpłynie na przetłuszczające się partie twarzy, ale nie zauważyłam regulującego wpływu na wydzielanie sebum.
Nie chciał współpracować z niektórymi BB Creamami, zatem trzeba najpierw przetestować sobie takie zestawienie, aby się nie naciąć w przypadku, gdy np. trzeba się szybko wyszykować ;). Ale też muszę przyznać, że strzeliłam sobie w stopę na własne życzenie, bo producent poleca go do stosowania na noc, zatem nie mogę mieć o to pretensji.
Może się też zrolować, jeśli nałożymy go zbyt hojnie. Czasami potrafił zwałkować mi się z twarzy w ciągu nocy.

Ogólnie... krem chyba mnie trochę rozczarował. Nie jest zły, ale... No właśnie, mam do niego jakieś nieokreślone ale. Może to dlatego, że miałam wobec niego dość wysokie oczekiwania. Tyle się naczytałam o zbawiennym wpływie ślimakowego składnika na skórę, a tu w zasadzie nic specjalnego ;). Zero fajerwerków ani nic w tym stylu. Ale nie jest to zły kosmetyk, pod warunkiem, że szukacie tylko czegoś nawilżającego.

Skład: Snail Secretion Filtrate, Water, Butylene Glycol, Dipropylene Glycol, Propylene Glycol, Caprylic/Capric Triglyceride, Glyceryth-2, Orbignya Oleifera Seed Oil, Hydrogenated Polydecene, Panax Ginseng Callus Culture Extract, Bambusa Vulgaris Callus Culture Extract, Aloe Barbadensis Callus Culture Extract, Solanum Lycopersicum (Tomato) Fruit Extract, Peonia Albiflora Root Extract, Lonicera Japonica (Honeysuckle) Flower Extract, Leontopodium Alpinum Extract, Thymus Vulgaris (Thyme) Extract, Buddeja Davidii Extract, PEG-90M, Betaine, Glyceryl Stearate/PEG-100 Stearate, Polysorbate 60, Adenosine, Dimethicone, Cetyl Alcohol, Imidazolidinyl Urea, Xanthan Gum, Triethanolamine, Rosa Canina (Rosehip) Oil, Fragrance

Cena: ok 80 zł / 100 ml

sobota, 16 lutego 2013

Essence, Limited Edition - Sun Kissed

Zima w pełni ;), ale Essence postanowiło już teraz zadbać o to, abyśmy odpowiednio wyposażyły się w odpowiednie kosmetyki na lato :P. Tudzież by już przy pierwszym powiewie wiosny nie wyglądać zbyt blado ;)

Na przełomie marca i kwietnia na półkach pojawi się limitowana edycja Sun Kissed [z linii Sun Club], której nazwa mówi sama za siebie.

Oto propozycje:
- trzy cienie w kremie


- i dwa kolory kajali


- pomadki również z dwóch odcieniach



- i jeszcze tinty do policzków


- odpowiedni błysk na twarzy musi być - rozświetlacz a raczej nabłyszczający shimmer



- aby ciało nam błyszczało :P - shimmer w sprayu


- i co by paszcza nie świeciła bladością = chusteczka brązująca


- o słoneczne akcenty na dłoniach też zadbano - lakiery


I co? Mój portfel piszczy z zachwytu, bo [chyba] nic z niego nie ubędzie. Ciekawią mnie jedynie cienie. Reszta w mojej opinii ciemna, brudna i zgaszona, szczególnie puder nabłyszczający i tóże w płynie. Może kupiłabym mgiełkę nabłyszczającą, bo w sumie lubię takie gadżety, ale mam już balsam ze złocistym pyłem, więc nie będę niepotrzebnie mnożyć kosmetyków.
Ofcourse mogę zmienić zdanie, w zależności od tego, co okaże się absolutnym hitem po konfrontacji na żywo :)
Na razie nic nie porywa [mnie].
A co Wy myślicie? Trafia do Was ta oferta?

piątek, 15 lutego 2013

Bielenda, Kasztan, Serum uszczelniające naczynka + Maseczka łagodząca

Zacznę od tego, że mojej cery nie uważam za naczynkową. Ale... od jakiegoś czasu na skrzydełkach nosa zaczęły pojawiać mi się tzw. pajączki. Najpierw jedna pęknięta żyłka, potem druga... nim się obejrzałam pojawiła się i trzecia...Trzeba było zacząć działać. Po nieudanym eksperymencie z kremem Ziaja trafiłam na obiecujący zestaw Bielendy.


Opis producenta:

Problem: kruche, słabe i pękające naczynia krwionośne, widoczne "pajączki" i zaczerwienienia, podrażniona, wrażliwa na zmiany temperatury skóra.

Skoncentrowana, bezpieczna kuracja o silnym działaniu wzmacniającym, regeneracyjnym i nawilżającym, skutecznie i szybko pomaga zwalczyć niedoskonałości delikatnej, cienkiej i wrażliwej cery naczynkowej.

Krok 1: SERUM USZCZELNIAJĄCE NACZYNKA błyskawicznie wzmacnia i uelastycznia ściany kruchych naczyń krwionośnych, zwiększa ich odporność na uszkodzenia. Skutecznie zapobiega pękaniu i tworzeniu się nowych "pajączków", redukuje zaczerwienienia.
Krok 2: MASECZKA ŁAGODZĄCA błyskawicznie koi i przynosi ulgę delikatnej, wrażliwej skórze naczynkowej, optymalnie nawilża, łagodzi podrażnienia.

Efekt: gładka, zdrowa, doskonale nawilżona skóra, naczynia krwionośne uszczelnione i odporne na pękanie, drobne żyłki i pajączki mniej widoczne, zaczerwienienia i podrażnienia zredukowane.

Stosowanie:
1. Nanieść serum na czystą, suchą skórę, pozostawić do wchłonięcia
2. Maseczkę nałożyć i pozostawić do wchłonięcia.
Najlepsze efekty uzyskuje się stosując kurację 2-3 razy w tygodniu

Naturalnie, 100% pro eco, bez alergenów i sztucznych barwników.



Jak to mówią - lepiej przeciwdziałać niż leczyć, toteż przy okazji zakupów wzięłam do koszyka kasztanowy set Bielendy. Szybki rzut okiem na skład, który okazał się całkiem fajny i treściwy [kasztanwiec, trokserutyna, pochodne witaminy C wysoko w składzie] i równie szybka decyzja - biorę. Tym bardziej, że kosmetyk nie rujnuje kieszeni :).
Postanowiłam używać go tylko na nos [co zwiększyło jego wydajność do nieskończoności ;P], a do tego codziennie, żeby wzmocnić efekt.

Zestaw to dwie sporej wielkości saszetki, w każdej po 5 ml kosmetyku. Przygotowane jest raczej pod jednorazowe użycie, natomiast w moim przypadku przydałaby się mała tubka obustronnie zakręcana, gdyż raz otworzonej saszetki ponownie zamknąć już się nie da, co przy długotrwałym użytkowaniu bywa niewygodne.

Serum - to lekki żel o miłym dla nosa zapachu i barwie słabej herbaty, który bardzo szybko się wchłania.

Maseczka - to z kolei lekka, beżowa emulsja, przyjemnie pachnie i ulega całkiem szybkiej absorpcji.


Zestawu używałam sumiennie, a do tego dość hojną ręką przez ponad dwa miesiące, kładąc go codziennie lub prawie codziennie na skrzydełka nosa i ich okolice.
Nie liczyłam na cud; wiem, że pękniętego naczynka żaden kosmetyk nie zagoi i do tego potrzebna jest "grubsza" interwencja, ale liczyłam na to, że obecne już wykwity nieco stracą na intensywności, a same naczynka trochę się wzmocnią, że zestaw zapobiegnie powstawaniu nowych.
Jakże wielce byłam zawiedziona, gdy któregoś ranka, mimo solennego stosowania kuracji wypatrzyłam u siebie nowe niedoskonałości.
Bad Bielenda!

W związku z brakiem skuteczności kurację porzuciłam. Nie sądzę, aby dalsze jej używanie przyniosło jakieś rezultaty, chociaż kto wie...

Pomimo całkiem fajnego i obiecującego składu [chociaż na pewno nie w  100% pro eco i bez alergenów, jak obiecuje producent :/] kosmetyk nie sprawdził się u mnie.


Cena: ok 4,60 zł / 2x5 ml

Cóż, niechybnie czeka mnie laser ;). A może polecicie coś, co sprawdziło się u Was?

czwartek, 14 lutego 2013

Unia, Acnosan Soft, Bezalkoholowy tonik przeciwtrądzikowy

Dzisiaj krótka notka o kosmetyku, który stosowałam jakiś czas temu w walce o twarz wolną od nieprzyjaciół. Jak spisał się w tej roli? Czy pomógł mojej skórze?

*Opis producenta:*

Acnosan Soft dzięki odpowiednio dobranym składnikom pielęgnuje skórę trądzikową, skłonną do łojotoku, z tendencją do przetłuszczania. Doskonale oczyszcza i wygładza. Chroni skórę przed podrażnieniami i zaczerwienieniem. Regularnie stosowany działa przeciwbakteryjnie, łagodząco, pomaga utrzymać czystą, gładką i zdrową cerę. Jest kosmetykiem łagodnym, dostosowanym do codziennej pielęgnacji nawet wrażliwej skóry.
Wskazania: Skóra trądzikowa, wrażliwa.


Tonik kupiłam... kawał czasu temu, już nie pamiętam nawet ;). Było to za czasów, kiedy borykałam się z rozkapryszoną skórą, skłonną do stanów zapalnych. Nie był to może klasyczny trądzik, ale tak czy inaczej wszystko rozbija się o walkę z wypryskami, więc wtedy namiętnie używałam tego typu kosmetyków.

Opakowanie toniku jest bardzo skromne. Plastikowa butelka z wąską szyjką, zamykana głęboką nakrętką, pod którą znajdziemy charakterystyczną dla wszelkich toników nakładkę z niewielkim otworem dozującym.
Butla jak butla, no, może tylko do tego kręcenia mogłabym się przyczepić, bo wygodniejsze są pompki, klapki czy spraye. Ale nie to jest najważniejsze :)


Tonik ma postać słomkowego płynu i nie posiada zapachu. Jego składnikiem aktywnym jest Nordihydroguaiaretic Acid  substancja o działaniu antyoksydacyjnym, gojącym i przeciwzapalnym, o której skuteczności przy leczeniu trądziku/wyprysków sporo się naczytałam. Pokładałam zatem w Acnosanie spore nadzieje. Czy spełnione?

Pierwszym, zauważalnym efektem jest przyjemne nawilżenie. Wiele osób ucieszy fakt, że nie ma w składzie alkoholu. Nie odnotowałam podrażnienia [aczkolwiek moja skóra jest raczej z tych odpornych]. A potem... zupełnie nic :/

W działaniu obserwowałam pojawiające i znikające niespodzianki, praktycznie nic się nie zmieniło. I w zasadzie zastanawiałam się, czy to naturalna kolej rzeczy przy problematycznej skórze czy też efekt oczyszczania cery i tonik najpierw wyciąga wszystko na wierzch. Bo jak dla mnie, to mimo wszystko powinien zapobiegać takim akcjom albo przynajmniej je łagodzić, zmniejszać ilościowo i szybciej goić.
Przetrzymałam pierwszy miesiąc, drugi... zawartość z butelki zniknęła, a cera pozostała taka sama.

Skład: Aqua, Glycerin, Propylene Glycol, Water(Aqua)/Butylene Glycol/PEG-60 Almond Glycerides/Caprylyl Glycol/Glycerin/Carbomer/Nordihydroguaiaretic Acid/Oleanolic Acid, Panthenol, Methylchloroisothiazolinone/Methylisothiazolinone, 2-bromo-2-nitropropane-1,3-diol

Cena: ok 8 zł / 150ml 

W moim przypadku tonik okazał się rozczarowaniem. Ale wiem, że zbiera całkiem niezłe opinie. Miałyście może z nim styczność? Jak wrażenia? A może macie swoje tonikowe hity?

środa, 13 lutego 2013

Profis-Fryzopol, Scandic Line, Organic Banana Mask

O tej masce zrobiło się głośno całkiem niedawno. Długo się opierałam, ale oczywiście poległam, gdy dziewczyny z mojego miasta ogłosiły zbiorowe zakupy [a w moim mieście jest dostępna tylko dzięki zakupom przez internet, więc...].


Opis producenta:

Regenerująca maska do włosów łamliwych i trudnych do rozczesania
Jej unikalna receptura pozwala w sposób kompleksowy zadbać o włosy:
- prowitamina B5 oraz naturalny ekstrakt z banana zawierający węglowodany i alfa-hydroksykwasy nawilża i chroni włosy przed szkodliwym działaniem wolnych rodników,
- glikol propylenowy wspomaga naturalną zdolność włosów do zatrzymywania wody, a więc dba o ich optymalne nawilżenie,
- Specjalnie wyselekcjonowane składniki kondycjonujące nadają włosom miękkości i ułatwiają rozczesywanie,
- aminokwasy jedwabiu wnikają do włókna włosa, wypełniając ubytki w jego strukturze. Regenerują poszczególne warstwy włosa i sprawiają, że staje się on gładki i lśniący,
- naturalny ekstrakt z kokosa dodatkowo zmiękcza włosy i wzmacnia proces wygładzania.
Wszystko to sprawia, że włosy są zregenerowane, błyszczą, nie plączą się i łatwiej uformować z nich wymarzoną fryzurę.


Pudełeczko skromne i bardzo poręczne, utrzymane w biało-pomarańczowej kolorystyce. Pod nakrętką kryje się nakładka zabezpieczająca. Maskę wygodnie wydobywa się z opakowania, nie posiada załamań, ani cofniętego gwintu, który mógłby blokować jej wyjęcie ze środka.


Zaskakuje konsystencja kosmetyku; spodziewałabym się czegoś gęstego i treściwego, tymczasem wewnątrz słoiczka zastaniemy dość rzadką emulsję o ładnych, choć jednak chemicznym zapachu banana. Na początku kosmetyk roztacza miłą woń, ale im dłużej się ona uwalnia, tym bardziej traci na jakości.


Maskę nakładam na wilgotne, ale mocno odciśnięte włosy. Wystarczy niewielka ilość, bo kosmetyk jest całkiem wydajny, co mnie mile zaskoczyło. Nakładam i wcieram we włosy, a ona najpierw wnika w nie niemal całkowicie, ale podczas masowania zaczyna się ujawniać z powrotem i lekko pienić, a przy tym jakby jeszcze zwiększa swoją objętość :) Myślę, że produkt mógłby się nadawać dla osób, które stosują mycie odżywką [a skład zdaje się to potwierdzać].

Samo działanie natomiast... Na początku mnie nie zachwyciło. Ot, zwykła odzywka, jakich na rynku wiele. Jej potencjał odkryłam dopiero przy 3 czy 4 użyciu. Odczułam, że moje włosy stały się wyraźnie bardziej nawilżone. Piękny blask towarzyszył moim włosom w zasadzie od pierwszego jej użycia, ale po kilku razach ich kolor jakby się pogłębił, odrobinę przyciemnił. Podejrzewam, że to efekt mocniejszego domknięcia łusek. Oprócz tego zaobserwowałam także pewien efekt prostujący. Niektóre pasma moich kudełków po obcięciu zaczęły nieznacznie falować, a bananowa maska wyeliminowała to zjawisko. Nie zaowocowało to jednak zbędnym obciążeniem [raczej odpowiednim dociążeniem]. Kosmetyk nie wywołał szybszego przetłuszczania skóry głowy.

Ogólnie rzecz biorąc produkt zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Wyczuwalne pod palcami nawilżenie, odżywienie, łatwe rozczesywanie włosów po umyciu. Wspaniały blask, odpowiednia sypkość, sprężystość i gładkość. Włosy jak jedwab można by rzec :D

Bardzo przyjazny, prosty lecz zrównoważony skład zawierający to, co trzeba w ilościach wyglądających na całkiem spore [przynajmniej w porównaniu do innych kosmetyków :>].

*Skład:* Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Propylene Glycol, Silk Amino Acids, Panthenol, Musa Sapientum Fruit Extract, Coconut (Cocos Nucifera) Extract, Parfum, Glyceryl Stearate, PEG-60 Hydrogenated Castor Oil, Methylisothiazolinone, Methylchloroisothiazolinone.

Cieszy dodatkowo fakt, że maska jest wyprodukowana przez rodzimego producenta i jej zakup nie wydrenuje naszych kieszeni.

Cena: 5,95zł / 250ml lub ok. 15 zł/1000ml